Jest jak jest, czyli sztuka akceptacji

Moja samotna podróż po wyspie Flores okazała się dla mnie najlepszym nauczycielem akceptacji. Zobacz, co przytrafiło mi się na jej ostatnim przystanku i jaką wyciągnąłem z tego lekcję.

Moim ostatnim celem podczas samotnej podróży z plecakiem po wyspie Flores było spędzenie nocy w położonej w górach wiosce Wae Rebo.

To jedyne w swoim rodzaju miejsce kusiło mnie swoją unikalnością. Nigdy przedtem nie widziałem wioski o takiej architekturze, schowanej tak daleko od cywilizacji, pozbawionej jakiejkolwiek technologii i łączności ze światem.

Aby się tam dostać, po długiej lekturze internetowych relacji i wskazówek innych podróżników udałem się do miasta Ruteng, z którego miałem ruszyć w 3-godzinną podróż samochodem po drogach, które w wyniku ciągłych ulew były usiane głębokimi dziurami. Droga ta prowadziła do wsi Dintor, w której znajdowało się jedno z dwóch miejsc noclegowych stanowiących bazę wypadową do Wae Rebo (z tej bazy czekało mnie kolejne 3 godziny, tym razem w formie pieszego trekkingu, mocno pod górę).



Oto więc znalazłem się w Ruteng, szukając kierowcy, który zabierze mnie do Dintor. Potencjalni kierowcy proponowali mi ceny rzędu 800 tysięcy rupii (ok. 200 zł) w jedną stronę. Wydawało mi się to dość sporą kwotą. Moi rozmówcy tłumaczyli ją beznadziejnym stanem drogi. Aby zrobić większe rozeznanie, spacerowałem spokojnie po miasteczku i podpytywałem kolejnych kierowców o cenę tej przejażdżki.

W pewnym momencie, gdy na moją twarz zaczęły spadać pierwsze krople popołudniowej ulewy (która odegra jeszcze w tej historii całkiem ważną rolę), na ledwo zipiącym skuterze podjechał do mnie mówiący dobrze po angielsku indonezyjczyk. Od razu go rozpoznałem - parę minut temu proponował mi dojazd do Dintor jako pasażer na jego skuterku (3 godziny na skuterze? Nigdy w życiu!). Teraz przyjechał jednak z inną propozycją. Ochoczo przedstawił mnie swojemu pasażerowi, którego ze sobą przywiózł. Wytłumaczył mi, że za godzinę jedzie on do Dintor, bo tam mieszka - i że może mnie zabrać. Musiałbym mu zapłacić za tą przyjemność 300 tysięcy rupii (ok. 75 zł). Zgodziłem się bez większego zawahania.

Gdy już dotarliśmy do pojazdu, którym miałem się dostać do wspomnianej wioski, zrozumiałem, że nie jest to aż tak dobra okazja, jak mi się na początku wydawało. Moje wyobrażenie o dużym i wygodnym samochodzie zostało rozszarpane na kawałki przez rzeczywistość, która zaserwowała mi tego oto dostawczaka:


Pomyślałem sobie - a co tam, niech będzie. W końcu jestem w Azji. Będę miał o czym opowiadać. Całą tę sytuację uatrakcyjnił fakt, że owy dostawczak był wypełniony kartonami z żywnością, która przez mieszkańców Wae Rebo jest systematycznie zabierana z wioski leżącej u podnóża góry, na której znajduje się cel mojej podróży. Pomyślałem, że bycie częścią tego procederu będzie ciekawym doświadczeniem.

Ruszyliśmy. Kierowca nie mówił ani słowa - dosłownie ani słowa - po angielsku. Po nieudanej próbie porozumienia się założyłem więc słuchawki, otworzyłem okno i włączyłem ulubioną muzykę. Cieszyłem się na przygodę, która mnie czekała. Deszcz zaczynał padać coraz mocniej, ale pryskające na mnie krople mi wcale nie przeszkadzały. Widoki zielonych gór, pól ryżowych i okolicznych wsi w pełni mi to wynagradzały.


Kierowcy w Ruteng mieli rację - droga była w fatalnym stanie. Wielkie dziury sprawiały, że skakałem na swoim siedzeniu raz za razem pomimo tego, że trzymałem się mocno wszystkiego, czego tylko mogłem. Było to bardzo męczące, ale myślałem sobie - czego to się nie robi dla widoków, jakie mnie czekają na miejscu? Dzielnie więc znosiłem ten dyskomfort i myślałem o tym, jak to będzie na 24 godziny stać się częścią tak wyjątkowej, lokalnej społeczności.

Gdy po ponad 2 godzinach drogi zbliżaliśmy się powoli do Dintor, nasza ciężarówka nagle zatrzymała się. Przed nami stały dwa inne, duże samochody. Rozjerzałem się wokół - ulewa szalała, a my znajdowaliśmy się w lesie bananowców (ależ to egzotycznie brzmi!). Okazało się, że w wyniku deszczu okoliczna rzeka na tyle się rozkręciła, że zalała całą drogę (wciąż wlewając na nią ogromne ilości wody). Jakby tego było mało, leżało tam... drzewo.

Sytuacja nie wyglądała zbyt optymistycznie. Oczywiście nikt nie był mi w stanie wyjaśnić jakie są perspektywy na to, abym dostał się dzisiaj do Dintor. Skoro jednak samochody nie zawracały, musiała być na to jakaś nadzieja. Kilkunastu Indonezyjczyków zbierało się wokół ciężarówek w grupki i żywo rozmawiało, co kilka chwil głośno się śmiejąc. Nie wyglądali na zmartwionych. A skoro tak, to ja chyba też nie powinienem się martwić?


Niestety mój optymizm z minuty na minutę ustępował po cichu zakradającemu się uczuciu niepewności. Po 30 minutach stania w wodzie musieliśmy się cofnąć o kilkanaście metrów, tak aby samochody przed nami nie zostały zalane. W trakcie kolejnej godziny cofaliśmy się w ten sposób jeszcze jakieś 3 razy. Kolejne minuty mijały i w pewnym momencie zaczęło się już robić ciemno. Postanowiłem więc podjąć się jeszcze jednej próby porozumienia się z moim kierowcą. Z jego krótkiej wymiany gestów zrozumiałem mniej więcej taki komunikat: „Ja i Ty śpimy dzisiaj w ciężarówce.”

W pierwszej chwili ogarnęło mnie uczucie rozczarowania. Jak to? Spędzę całą noc w ciasnej kabinie tej ledwo jeżdżącej ciężarówki? Nie dotrę dzisiaj do Dintor i nie spędzę tam noclegu? Nie wyruszę o świcie do Wae Rebo? Czy w takim razie w ogóle tam dotrę? Obrazy tego, co powinno się wydarzyć (a co prawdopodobnie się już nie wydarzy) zaczęły pojawiać się w mojej głowie.  Widziałem siebie, który dociera do Dintor na czas, wysypia się, a o świcie wyrusza w drogę do Wae Rebo. Widziałem siebie cieszącego się rozmowami z mieszkańcami tej wioski. Im więcej tych wyobrażeń pojawiało się w mojej głowie, tym większe uczucie rozczarowania i bezsilności mnie ogarniało.

W pewnym momencie wziąłem jednak głęboki wdech i powiedziałem do siebie spokojnym głosem: „Po pierwsze, nie wszystko jest jeszcze przesądzone. Gdyby sytuacja była beznadziejna, zapewne już byśmy dawno temu zawrócili. Po drugie, być może kierowca miał coś innego na myśli. Może pomyślał, że pytam go o to, czy mogę się przespać.  Po trzecie, nawet jeśli nie zobaczę Wae Rebo, to... nie zobaczę. Tak właśnie działa podróżowanie bez z góry zaplanowanej i zorganizowanej wycieczki - nigdy nie wiesz, co cię spotka. Pogódź się z tym. Jak nie tym razem, to innym.”

Ta część mnie, która mówiąc te słowa postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce wykonała kawał dobrej roboty. Niemal natychmiast się uspokoiłem i zrelaksowałem. Postanowiłem z ciekawością poczekać na rozwój wydarzeń przyjmując wszystko, co rzeczywistość ma mi do zaoferowania.

Aby rozświetlić otaczającą nas ciemność i zabić czas, wyciągnąłem z plecaka czytnik e-booków i zacząłem czytać książkę, którą kupiłem dzień wcześniej. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że przeczytam zaraz o czymś, co idealnie wpasowuje się w sytuację, w której się znalazłem.

„Człowiek w poszukiwaniu sensu” Victora Frankla to opowieść autora o jego doświadczeniach z kilkuletniej niewoli w obozach koncentracyjnych. Frankl przedstawia unikalne spojrzenie na to, co dzieje się w psychice więźnia, który znalazł się w tak beznadziejnej sytuacji.

W pewnym momencie dotarłem do fragmentu, który już kilka miesięcy wcześniej wpadł mi w oko gdzieś w internecie. Od razu rozpoznałem te słowa, bo również wtedy, gdy czytałem je za pierwszym razem, uderzyły mnie swoją prostotą i prawdziwością:

 

„My, którzy żyliśmy w obozach koncentracyjnych, pamiętamy ludzi, którzy chodzili po barakach, pocieszając innych, oddając ostatni kawałek chleba. Być może było ich niewielu, ale są oni wystarczającym dowodem na to, że człowiekowi można zabrać wszystko za wyjątkiem jednej rzeczy: ostatniej z ludzkich wolności - wyboru swojej postawy w każdych okolicznościach, wyboru swojej drogi.” - Victor Frankl

Odwróciłem wzrok od książki, spojrzałem w ciemność lasu pełnego bananowców i oddałem się refleksji. Zrozumiałem, że w obliczu ulewy, szalejącej rzeki, drzewa blokującego nam drogę i tego wszystkiego, co „powinno” się wydarzyć, a się nie wydarza - zrobiłem dokładnie to, o czym pisze Frankl. Podjąłem świadomy wybór o sposobie, w jaki odniosę się do tej sytuacji. Zamiast być ofiarą starego nawyku przywiązywania się do moich oczekiwań, odpuściłem i zaakceptowałem, że jest, jak jest.

Od razu przypomniały mi się dwie podobne sytuacje, które miały miejsce kilka dni wcześniej, w pięknie położonej u podnóża wulkanu Kelimutu wiosce Moni. To był mój pierwszy przystanek na wyspie Flores. Pierwsza sytuacja miał miejsce, gdy po kilku godzinach snu wstałem o 4 nad ranem, aby zobaczyć wschód słońca na szczycie wulkanu. Widok zapowiadał się obiecująco - wszystkie trzy kratery są wypełnione wodą, która zmienia kolor w zależności od jej składu chemicznego i pory roku.


Niestety brat właściciela miejsca, w którym się zatrzymałem, nie stawił się na umówioną godzinę (miał mnie podwieźć skuterem na oddalone o godzinę od Moni - miejsca, w którym rozpoczyna się ścieżka trekkingowa na wulkan). Ubrany, z plecakiem, stojąc na środku ulicy w totalnej ciemności, zrezygnowałem z czekania na niego i poszedłem z powrotem spać. Pokusa bycia wkurzonym na zaistniałe okoliczności była duża, ale z głębokim oddechem odnalazłem w sobie miejsce na pogodzenie się z tą sytuacją i początkowe rozczarowanie zmieniło się w akceptację i kojącą myśl, że przecież na wulkan mogę jeszcze wejść jutro.

Ku mojemu zaskoczeniu, godzinę później obudziło mnie pukanie do drzwi. Mój spóźniony kierowca pomylił godziny. Podziękowałem mu i zdecydowałem, że rano wynajmę skuter na jeden dzień i sam się tam podrzucę.

Tak też zrobiłem. Następnego poranka ponownie wstałem o 4. Po godzinie nocnej jazdy na nieoświetlonej ścieżce pod górę, dotarłem do miejsca, w którym zostawiłem skuter i poszedłem na szczyt. Droga była dość krótka i przed 6 byłem na miejscu. Jak się okazało, tak wczesna pobudka nie była wcale konieczna. Po wspięciu się na szczyt wulkanu znalazłem się w środku... chmury. Ani śladu wschodu słońca. Ani śladu niczego. Postanowiłem czekać w nadziei, że sytuacja pogodowa jednak się zmieni. Ponownie w ciągu tych 2 dni stanąłem przed wyborem: albo ulegnę rodzącej się frustracji, albo zaakceptuję, że rzeczywistość chodzi własnymi ścieżkami.

Wspomnienia o moich doświadczeniach z wulkanem sprawiły, że na kilka chwil zapomniałem o przygodzie, która rozgrywała się przed moimi oczyma. Czas leciał, a ja wciąż siedziałem w tej ciasnej ciężarówce, przy akompaniamencie ulewnego deszczu i otoczony gryzącym zapachem tanich papierosów mojego kierowcy.


Jako, że poza spacerującymi i rozmawiającymi kierowcami innnych pojazdów nic się tam nie działo, moje myśli ponownie popłynęły w kierunku rozważań zainspirowanych cytatem Victora Frankla.

Niektórzy ludzie są przekonani, że ich reakcje są bezpośrednim efektem tego, co im się przytrafiło. To perspektywa ofiary, w której pozbawiają się odpowiedzialności za swoje stany emocjonalne. To łatwy i nie wymagający wysiłku sposób na życie, ale związany jest z tym duży koszt. Pozbywając się odpowiedzialności pozbywamy się również jakiejkolwiek możliwości samokontroli. Jak bowiem możemy mieć wpływ na to, jak się czujemy, skoro to czynniki zewnętrzne o tym decydują?

Okazuje się, że w każdej sytuacji (każdej!) między bodźcem a reakcją jest przestrzeń na podjęcie decyzji o tym, jak się do tej sytuacji odniesiesz. To Twoja przestrzeń wyboru. Na początku jest ona bardzo mała, ponieważ automatyzmy, którym ulegamy są silniejsze, niż nam się wydaje. Jednak im częściej skupiamy się na tej przestrzeni i staramy się ją uchwycić, tym dłuższa się ona staje. W pewnym momencie jest już na tyle duża, że świadomy wybór innej reakcji, niż ta automatyczna, nawykowa, staje się możliwy.

Oczywiście są sposoby na poszerzanie tej przestrzeni - na sprawianie, aby stawała się nam ona coraz bliższa. Jednym z takich sposobów jest regularna medytacja. Bardzo pomaga też uważność skierowana na automatycznie pojawiające się w ciągu dnia emocje. O zauważaniu naszych reakcji na różne sytuacje napisałem więcej w artykule Jak zmieniać zachowania za pomocą uważności. Znajdziesz tam ćwiczenie, za pomocą którego Twoja przestrzeń wyboru będzie dla Ciebie coraz bardziej dostępna.

Moją reakcję na nieprzejezdną drogę i otaczającą nas ciemność w lesie bananowców uważam za swój osobisty sukces. Jeszcze parę miesięcy temu zmagałbym się z frustracją spowodowaną myślą, że powinienem być w innym miejscu, niż jestem. Bez końca wyobrażałbym sobie „poprawny” rozwój wydarzeń i nie mógłbym się pogodzić z tym, że rzeczywistość spłatała mi takiego figla. Tym razem jednak dostrzegłem swoją przestrzeń wyboru i postanowiłem podejść do tego, co mi zaserwował los, inaczej niż zwykle.

Wyobrażanie sobie tego, jak „powinno” być to sprytny mechanizm naszego umysłu, który zwykle ma na celu zmotywowanie nas do działania - tak, abyśmy mogli obecny stan rzeczy i przybliżyć się do właśnie tej wersji rzeczywistości, którą sobie wyobrażamy. W sytuacjach, w których mamy jakąś kontrolę nad sytuacją, jest to jak najbardziej pomocne. Jednak tam, gdzie okoliczności leżą poza zasięgiem naszej kontroli - skłonność do negowania rzeczywistości sprawia, że tracimy cenną energię na wewnętrzną walkę. To walka, w której od samego początku jesteśmy skazani na porażkę.

Nie mógłbym nie przytoczyć tutaj jednej z moich ulubionych sentencji. To mądrość, którą od dłuższego czasu staram się kierować w moim życiu. Nie przywiązuję się do religijnego znaczenia tych słów - uważam, że są one bezcenne niezależnie od tego, w co wierzymy. Ten cytat jest przypisywany wielu różnym osobom, stąd nie umieściłem obok nich nazwiska autora.


„Boże! Proszę, daj mi siłę, abym pogodził się z tym, czego zmienić nie mogę; odwagę, abym zmienił to, co zmienić mogę i mądrość, abym potrafił odróżnić jedno od drugiego.”

Proste i piękne, prawda?

No dobra, ale skąd mamy wiedzieć, kiedy coś możemy zmienić, a kiedy nie? Jak posiąść zdolność rozróżniania jednych sytuacji od drugich?

Gdy znajdziesz się w trudnej sytuacji i odkryjesz w sobie konflikt pomiędzy chęcia walki i działania a chęcią akceptacji, pomyśl o tym, co możesz zrobić, aby zmienić daną sytuację. Jakich działań możesz się podjąć? Jak możesz wpłynąć na bieg wydarzeń? Jakie jest prawdopodobieństwo, że Twoje działania zmienią obecny stan rzeczy? Odpowiedzi na te pytania staną się dla Ciebie drogowskazem.

Uważaj na sytuacje, w których Twoje działanie miałoby oznaczać wpływanie na decyzje, postawy i uczucia innych ludzi. Poza pozbawioną presji i konkretnych oczekiwań rozmową, w której wyrazisz swoje uczucia i potrzeby, nie warto jest stawiać sobie za cel zmianę drugiego człowieka. Uszanuj jego wolność do bycia odrębną, niezależną jednostką i pozwól mu być tym, kim jest. Zresztą, manipulowanie innymi (nawet ukryte, subtelne) często ma efekt odwrotny od oczekiwanego. Ludzie, którzy czują, że nakłada się na nich presję, dla zaznaczenia swojej niezależności często stawiają opór (czasami robiąc to świadomie, a czasami nie).

Oczywiście nie jest tak, że akceptacja jest dobra tylko wtedy, gdy nie mamy wpływu na zewnętrzne okoliczności i wydarzenia. Tam, gdzie nasze działania mogą realnie zmienić naszą sytuację, również jest ona jedynym mądrym wyborem. Dlaczego? Ponieważ aby poradzić sobie z jakimś wyzwaniem lub trudną sytuacją potrzebujesz wewnętrznego spokoju, uważności, kreatywności i gotowości do działania. Dostęp do tych wszystkich zasobów staje się bardzo ograniczony, gdy jesteś skupiony na negowaniu rzeczywistości, wyobrażaniu sobie alternatywnych scenariuszy i walce z uczuciami rozczarowania, frustracji czy złości. Akceptacja nie oznacza bierności. Oznacza natomiast, że akceptujesz to, że coś już i tak się wydarzyło. Z poziomu akceptacji Twoje działania będą znacznie skuteczniejsze.

Rezygnacja z fantazjowania na temat tego, jak według Ciebie powinna wygladać rzeczywistość to moment uwolnienia, wyjścia ze swojej głowy. To moment, w którym otwierasz się na wszystko, co przynosi Ci życie i zaczynasz mieć bardziej „intymną” relację z rzeczywistością.

Im więcej o tym myślałem siedząc w tej ciasnej ciężarówce, tym głębiej rozumiałem znaczenie takiego podejścia do życia i tym bardziej się otwierałem na to, co może się wydarzyć. Pojawiła się we mnie nawet pewna ekscytacja - uczucie, które często towarzyszy mi zwykle wtedy, gdy jestem ciekawy tego, jak skończy się dobry film lub co się stanie na końcu książki, z którą spędziłem wiele dni. Teraz już wiem, że mogę nauczyć się przyjmować wszystkie niespodzianki, które niesie mi życie, bez strachu, a z gotowością i otwartym sercem.

Podróż po wyspie Flores pozwoliła mi jeszcze głębiej zrozumieć tę jakże ważną lekcję akceptacji i godzenia się z czasem nieoczekiwanym biegiem wydarzeń. Co ciekawe, często dzieje się tak, że gdy przestajemy walczyć z tym, czego nie możemy zmienić - rzeczywistość zaczyna nam sprzyjać. Siedząc na szczycie wulkanu zastanawiałem się, czy cierpliwie czekać, czy może odpuścić i wrócić do Moni. Zamknąłem oczy, odnalazłem w sobie przestrzeń wyboru i zdecydowałem, aby poczekać w akceptacji nawet najbardziej pochmurnego scenariusza. Jak się kilkadziesiąt minut później okazało, wystarczyła godzina cierpliwości, aby wszystkie chmury się rozeszły. Moim oczom ukazały się trzy piękne jeziora - widok, który na długo pozostanie w mojej pamięci.


Co do mojej drogi do wioski Wae Rebo - po trzech długich godzinach oczekiwania woda w końcu zaczęła powoli ustępować. W pewnym momencie sytuacja uspokoiła się na tyle, że grupka 10 indonezyjczyków mogła dostać się do niedostępnego wcześniej drzewa, usuwając je z drogi. 5 minut później jechaliśmy już dalej, a ja zdążyłem dotrzeć do miejsca mojego noclegu jeszcze przed 21. Prosta kolacja (ryż, zielone warzywa, jajko i fermentowana soja) smakowała wyjątkowo dobrze, a surowość i dosadna prostota pokoju, w którym miałem spać zupełnie mi nie przeszkadzała. Nie musiałem spędzać nocy w ciasnej ciężarówce uwięzionej w ciemnym lesie i ten prosty fakt dał mi wtedy sporo radości. Następnego ranka wyruszyłem w długą i męczącą drogę do wioski Wae Rebo (z zamiarem spędzenia tam nocy), ale to już historia na inny artykuł.


Mam nadzieję, że moje doświadczenia będą dla Ciebie inspiracją do odnalezienia swojej własnej przestrzeni wyboru zawsze wtedy, gdy będzie Ci to potrzebne.

Jeśli myślisz, że tylko podróże są dobrym nauczycielem sztuki akceptacji, jesteś w błędzie. Nawet tym z nas, którzy prowadzą najbardziej spokojne i poukładane życie, każdego dnia przydarzają się sytuacje, które są dla nas sprawdzianem z umiejętności godzenia się z tym, co przynosi rzeczywistość. Od spóźnionego autobusu, przed partnera, który nie spełnia naszych oczekiwań, po gorszy niż sobie wyobrażaliśmy smak potrawy w jednej z restauracji.

Pamiętaj, że Twoja przestrzeń wyboru jest z Tobą na każdym kroku. Zaglądaj do niej jak najczęściej, a coraz częściej będziesz doświadczać emocjonalnej wolności.

PS. To mój pierwszy artykuł napisany na smartfonie. Uznaję to jako pewnego rodzaju osiągnięcie. W tą podróż nie zabrałem ze sobą komputera (w sumie 3 tygodnie bez urządzenia, z którym normalnie się prawie nie rozstaję). Wspaniale jest być od niego wolnym!