Jak wyruszyć w podróż do samej siebie
Wpis gościnny
Potrzeba tworzenia towarzyszyła człowiekowi od zawsze, a na pewno od czasów malarstwa jaskiniowego. Nasze prababki ozdabiały chleb liśćmi wyciętymi z ciasta, tworzyły z bibuły wielkanocne palmy, na etykietach przetworów rysowały piktogramy. W długie wieczory haftowały makatki - uważały to za naturalną czynność, towarzyszącą jesiennemu zatrzymaniu.
Coś z niczego. Coś, co powstaje dla samej radości, z czego nie musimy czerpać wymiernych zysków. Co tworzymy, bo kochamy sam akt tworzenia. Niestety, w pędzącym świecie, w którym wszystko zdaje się być utylitarne, a praca zarobkowa zajmuje nam więcej czasu niż kiedykolwiek wcześniej, coraz częściej nie dajemy sobie przyzwolenia na taki luksus. Czy słusznie uważamy wyrażanie siebie poprzez sztukę za dobro, na które nas nie stać?
W mojej pracy z twórczyniami spotykam kobiety, które wiele lat nosiły w sobie pragnienie tworzenia. Pisały wiersze w liceum, wygrywały konkursy, nawet studiowały polonistykę, by następnie wybrać „porządny zawód” księgowej. Marzenia, odłożone na drewniany hak gdzieś w zakamarku ich serca, nie dawały o sobie zapomnieć. Czasem odzywały się w nocy wierszem, w ciemnej godzinie o czwartej nad ranem. Omotane pajęczyną, wychudzone, wciąż tam były - osłabione, wciąż oddychały. Tak było również w przypadku jednej z uczestniczek moich warsztatów.
Najpierw obowiązki, potem przyjemności
Ta porządna obywatelka, oddana żona, wspaniała matka nie pozwalała sobie na chwile przyjemności, na „głupoty”, które skutecznie wybił jej z głowy system edukacji. Zawsze, ale to zawsze było coś pilniejszego od niej samej: najpierw praca - trzeba było się wykazać, by jak najszybciej się wspinać po drabinie od juniora do senior managera. Potem mąż, do którego serca trafia się przez żołądek, przemierzając stertę wyprasowanych własnoręcznie koszul. Później już poszło szybko, jedno dziecko, drugie, przedszkole, szkoła, stopnie, kolejne egzaminy z życia. Zadowolona z siebie pani domu mogła przypiąć do korporacyjnego żakietu order z idealnie obranego ziemniaka. Wieczorem, wyczerpana, przykładała głowę do poduszki i szła spać. Czasem śniła, że potrafi latać.
Nie dam rady dłużej
Aż przyszedł moment, gdy już dłużej nie dawała rady. Jej organizm się zbuntował, bo ciało bohaterki również było na ostatnim miejscu - podobnie jak jej psyche. Zaczęła chudnąć w oczach. Laboratoryjne wyniki badania krwi nie pozostawiały złudzeń - była ciężko chora. Konstruowana misternie latami układanka, wszystkie wypełnione po brzegi szufladki codziennych powinności nagle rozpadły się w nieestetyczne pobojowisko. Poszła na zwolnienie lekarskie, mimo że broniła się przed nim rękami i nogami. Zapewniała, że wszystko jest w porządku, że byle choroba jej nie złamie. W końcu jest kobietą-rakietą, petardą, która zawsze sobie poradzi. Poddała się jednak i dała sobie pomóc. Przyznała sama przed sobą, że nawet ona potrzebuje czasem odpocząć. Zaakceptowała fakt, że nie jest ani niezastępowalna, ani niezniszczalna.
Przebudzenie
Po pewnym czasie rozpoczął się proces zdrowienia. Najpierw ciało - wypoczęte, zregenerowane, poddane właściwemu leczeniu odwdzięczało się dobrym, spokojnym snem. Powoli wracało do zdrowia. Nasza bohaterka przeżyła bez pracy, a praca poradziła sobie bez niej, co wcześniej wydawało się jej zupełną abstrakcją. Dzieci jakoś też szlag nie trafił, nawet mąż nauczył się prasować koszule. I właśnie wówczas usłyszała ponownie wezwanie. Zakurzone marzenia odzyskały siły, podobnie jak jej ciało. Zaczęły domagać się uwagi coraz częściej i coraz donośniej. Bezczynność i nuda sprzyjały kreatywności, redukcja obowiązków wywołała potrzebę zajęcia się czymś innym. Nie mogła dłużej odpędzać coraz bardziej nachalnych marzeń. Zaprosiła je do swojej codzienności.
Najtrudniejszy pierwszy krok
Na początku szło jej opornie. Latami nieużywane pióro zdążyło zardzewieć. Straciło dawną lekkość i niefrasobliwość. Brakowało mu odwagi. Wciąż czuła, jakby tuż za nią stał krytyk, który przybierał różne postaci: wykładowczyni ze studiów, która z jednej literówki potrafiła wywieść dowód jej skrajnej niekompetencji, nauczycielki z liceum, która przy całej klasie śmiała się z jej naiwnych interpretacji wierszy. Ojca, który dawno temu zalał się kawą, pękając ze śmiechu, gdy zwierzyła mu się, że najbardziej na świecie pragnie zostać pisarką.
Dużo czytała. Pomogła jej „Droga artysty” Julii Cameron i „Wielka magia” Elizabeth Gilbert. Dołączała do pisarskich grup na Facebooku, ale nie zabierała tam głosu. Zazdrościła odważnym, którzy zostawiali swoje wpisy, a nawet odsłaniali przed innymi własne teksty - kawałki swojej duszy. Powoli, w wielkich bólach, rodziła kolejne opowiadania i wiersze.
Wtedy również trafiła w sieci na grupę Pisarskie Olśnienia, którą prowadzę wraz z Edytą Niewińską. Nawiązała ze mną kontakt i zaczęłyśmy regularnie spotykać się online. Pracowałyśmy nad jej przekonaniami i obawami, nad nadwątloną pewnością siebie i stereotypowym postrzeganiem artysty przez społeczeństwo. Zastanawiałyśmy się również, jaka jest rola krytyka wewnętrznego i co zrobić, by inspirował, a nie paraliżował. Największą i powracającą trudnością było dla niej - jak i dla wielu kobiet - pozwolenie samej sobie na czas tylko dla siebie. Koncentracja na własnych marzeniach i celach była przez nią wciąż postrzegana negatywnie, a pokusa, by zepchnąć pisanie na dalszy plan, towarzyszyła jej bardzo długo. Całe szczęście, właściwie dobrane metody sprawiły, że pisanie stało się nieodłączną częścią jej codzienności i nawykiem.
Potem innych robię sto
Wróciła do pracy. Weszła w stary układ, ale jakby inna. „Rozświetlona od środka”, jak mówiły przyjaciółki. Cokolwiek się działo, w domu, w życiu zawodowym, starała się wygospodarować choć chwilę na wieczorne pisanie - zamiast o kieliszku wina marzyła w ciągu dnia o kojącym stukocie klawiatury. Zrozumiała bowiem, że pisanie to ona. To ta jej część, bez której nie byłaby sobą, która sprawia, że jest wyjątkowa i która ją definiuje. Zaczęła nazywać siebie pisarką. A gdy tak o sobie mówiła, wielokrotnie i z coraz mniejszą nieśmiałością, otoczenie to zaakceptowało. Pierwsze obawy wyrzuciła do kosza, a pierwsze lęki za płoty. Zdziwiona i napełniona nadzieją, stawiała kolejne kroki.
Brakujące ogniwo
Ekspresja twórcza to często brakujące ogniwo w naszym poukładanym schemacie życia. Wszyscy mamy potrzebę wyrażania siebie, choć nie wszyscy w jednakowym stopniu. Zaniedbania, które ciągną się latami, jedynie tę potrzebę nasilają, nie powodują, że znika. Bardzo często doświadczamy wówczas chorób - jak nasza bohaterka. Stres, przewlekłe zmęczenie, niewłaściwy odpoczynek czynią nas podatnymi na różne przypadłości.
Gdy nie znajdujemy odpowiedniego ujścia dla naszych emocji, sami siebie osłabiamy. W twórczości, jeszcze bardziej niż w jakichkolwiek innych działaniach, liczy się droga, a nie efekt. Droga, która często prowadzi nas do zapomnianych doświadczeń, nieprzeżytych traum. Która nie jest łatwa, ale jest piękna. I finalnie doprowadza nas tam, gdzie czujemy się najlepiej - do nas samych i do naszych nieosłoniętych, nieuzbrojonych serc, jak lubię powtarzać za Joanną Chmurą.
Jak nie teraz - to kiedy
Wieczory przy lampie naftowej już nam się nie zdarzą. Spokojny, bezstresowy czas, w którym będziemy mogli zająć się jedynie pasją należy do sfery nieziszczalnych pragnień. Jednak wciąż możemy, jak nasze babki, usiąść w kręgu z innymi kobietami, chociażby wirtualnym. Odkurzyć i nakarmić swoje marzenia. I dać się im prowadzić w jednej z piękniejszych życiowych podróży.